Bój się i rób jak to mówią… Długo zabierałam się za ten wpis, ale prawda jest taka, że otworzyłam firmę tuż przed naprawdę szalonymi czasami, których raczej nikt się nie spodziewał. Zacznijmy od samego początku i zróbmy mały powrót do przeszłości. You ready?
Table of Contents
Bój się i rób – czyli działanie ponad wszystko
Zeszły rok był dla mnie najwspanialszym rokiem pod słońcem. Pod względem zawodowym, osobistym, miłosnym i podróżniczym. Spełniłam masę marzeń, pojechałam w nowe miejsca i stopniowo przymierzałam się do otworzenia firmy. Po części czułam, że to już ten moment, żeby wziąć większą odpowiedzialność za swoje yolo, a nie być “jakimś tam freelancerem”.
Na początku wakacji skończył mi się kontrakt z hiszpańsko-brazylijską firmą. Ten koniec spowodowany był tym, że… kończył im się hajs od inwestorów. Także małego kryzysu doświadczyłam już rok temu. Na szczęście czułam to w kościach i przygotowałam się psychicznie na ten okres. Po skończeniu rozmowy z moim menadżerem odetchnęłam i pomyślałam “Ok. Nowy rozdział. Świetnie się składa, bo odłożyłam sobie sporo kasy i jedyne, o czym myślę to… o podróży i zagubieniu się gdzieś w nowym miejscu”.
Ten stan długo nie potrwał, bo 30 minut po tym, jak mnie wylali, dostałam kolejną pracę. Nawet nie zdążyłam update’ować mojego portfolio.
Mimo wszystko zrobiłam sobie ponad miesiąc przerwy i pojechałam do Monachium, potem do Irlandii, a na koniec wylądowałam w Amsterdamie.
Monachium było pierwszym krokiem do tego, żeby zrozumieć co chcę ze sobą zrobić i jak muszę to zrobić. W czerwcu, niecałe 4 tygodnie przed dowiedziałam się o możliwości otrzymania stypendium organizowanego przez Apple Developer Program w Neapolu. Przez kolejne tygodnie kułam mocno, żeby przygotować się i przystąpić do egzaminu. W głowie miałam tylko: kampus we Włoszech, yolo, aplikacje, masa nauki i spełnione marzenie: “stworzę własną aplikację od A do Z”.
Apple Developer Program, przygotowanie do egzaminu
Te 4 tygodnie nauki do egzaminu wyzuły ze mnie skutecznie całą pozytywną energię. Stwierdziłam, że – kurła – ja chyba się do tego kompletnie nie nadaję. Krew zalewała mnie na samą myśl, ale aktywnie i ze wsparciem mojego męża i Piotra (pozdrawiam Cię serdecznie, bez Ciebie to bym zginęła) uczyłam się dalej.
Zabukowałam bilet do Monachium, spakowałam się w plecak, zabrałam iPada i pojechałam w nieznane. Spędziłam dwa pełne dni, zwiedzając to piękne miasto. Zrobiłam ponad 40 kilometrów pieszo. Pierwszy raz spałam sama w hostelu i wszelkie ciśnienie, które nagromadziło mi się przez ostatnie tygodnie, po prostu uleciało w niepamięć!
Nie miałam zbyt dużo oczekiwań wobec siebie, bo egzamin nie był prosty, ale chciałam spróbować. Oprócz podstaw programowania było też sporo o designie, marketingu no… i oczywiście moja ukochana matematyka, która od zawsze była moją piętą Achillesową.
Egzamin odbywał się o 14 w siedzibie Apple. Znając swoje szczęście, przyszłam ponad godzinę wcześniej “w razie w”. No i się nie myliłam.
Niefortunny wypadek, czyli Andżelina i Yolo w roli głównej
Wbiłam do siedziby Appla, po ogromnych schodach do góry (wyglądało jakbym autentycznie szła prosto do nieba). Mówię, że “Hello my name is Angelique and I came here to write an exam for the Apple Developer Program. Can you please tell me where should I go?”. No i wtedy to zrobił się kompletny zonk! Okazało się, że gość pierwszy raz słyszał o takim programie. Pokazałam mu wszystkie mejle, które dostałam, informacje o adresie i wszelkich szczegółach. Był mocno zdziwiony i zaczął wydzwaniać do ludzi, którzy mogliby wiedzieć jak mi pomóc. Dostałam numer telefonu do jakiejś typki, która miała mnie połączyć z jakimś innym typem, który miał mi powiedzieć gdzie mam iść. KOSMOS. Zeszłam schodami na drugą stronę ulicy, by odnaleźć tę kobietę. Ta z kolei wydzwaniała znów do 10 osób.
Nagle ktoś oddzwonił i podał jej adres gdzie mam się udać. Była to “Katharina Strasse” ale bez numeru. [XD] Pani powiedziała, że gość będzie na mnie czekać i mnie znajdzie. Jak się okazało Katharina Strasse była spora, a ja nie wiedziałam gdzie iść, więc poszłam w nie tę stronę co trzeba. Mocno wkurwiona wróciłam z powrotem do siedziby Apple. Kolejne 2 km w jedną stronę i znów po schodach do nieba. Typ na recepcji jak mnie zobaczył to zbladł. Zrobiłam tam niezłą borutę mówiąc, że na Katharina Strasse nikt nie odebrał ode mnie telefonu i nie wiedziałam kompletnie gdzie mam się udać.
Zaczęłam negować kompetencje pracowników i organizację firmy. Przy okazji zorientowałam się, że gość po prostu zablokował mój telefon, więc nawet nie miałam jak się z nim skontaktować. Siedząc tam myślałam, że się rozpłaczę. Do egzaminu było jakieś 20 minut, a ja naprawdę mimo stresu i tego wszystkiego bardzo chciałam do niego przystąpić. Nie po to tyle się uczyłam, jechałam całą noc – ponad 12 godzin busem, żeby po prostu tego nie zrobić.
Po raz kolejny udałam się na Katharina Strasse gdzie odebrał mnie pracownik Apple, a nawet trzech. Następnie wchodzę ja “cała na biało” do oszklonego budynku. Towarzyszą mi moi trzej ziomale, lekko podstarzali Apple fanboje. Okazało się, że mejla o zmianie miejsca egzaminu wysłano do wszystkich tylko nie do mnie. Przypadek? Nie sądzę.
Spocona jak nigdy wcześniej w moim życiu (zapomniałam dodać, że cały czas targałam plecak, który sporo ważył). Zmęczona i zdenerwowana, bo egzamin zaczął się już ponad 45 minut temu, usiadłam na sofie i powiedziałam sobie w duchu: “Nie byłabym sobą gdyby mnie coś takiego nie spotkało. YOLO”. Myślałam, że przedłużą mi opcję pisania egzaminu, ale niestety wszystko było podłączone do jednego systemu, który o konkretnej godzinie przestawał działać. Procedury to procedury, nie można było nic zrobić. Wzięłam łyk wody, zostawiłam wszystkie rzeczy, podeszłam do wąsatego, lekko tęgawego włocha, który wręczył mi iPada, moje ID do logowania i życzył mi “Good luck” – mówiąc to ze swoim włoskim, śpiewającym akcentem.
Rozejrzałam się po sali. Ludzie na białych kartkach rozpisywali zadania z matmy, wszędzie widziałam tylko mnożące się cyfry i automatycznie zrobiło mi się słabo.
Usiadłam do stołu. Podłączyłam iPada, zalogowałam się i wyciągnęłam kartkę z długopisem. Wzięłam głęboki oddech. Uspokoiłam się i stwierdziłam “OK, udało się, zrób wszystko co możesz”. Na oddanie egzaminu miałam tylko 25 minut. Pytania dotyczące marketingu, designu były dla mnie proste więc zrobiłam z marszu. Te z podstaw programowania i matmy trochę gorzej, więc część zadań rozpisałam sobie na kartce, a drugą część strzelałam w pytaniach. Zawsze byłam średnia w te klocki, więc uskuteczniłam wyliczanki. Wszystko na “YOLO”. Nie byłam fizycznie w stanie w ciągu 25 minut tego ogarnąć. Musiałam zatem improwizować, a w tej dziedzinie to powinnam dostać jakąś nagrodę. Improwizacja to moje drugie imię!
Bój się i rób czyli nie ma tego yolo, co by na dobre nie wyszło
Wróciłam do Polski. Minęło kilka dni, już prawie zapomniałam o całym tym wydarzeniu i żyłam wyjazdem do Irlandii. Nagle otrzymałam mejla i z niedowierzaniem przecierałam oczy. Nie liczyłam wcale na to, że uda mi się przejść ten etap. To wszystko było tak szalone, że ten wyjazd po prostu zaliczyłam do kolejnej przygody. Jakimś magicznym sposobem uzyskałam wystarczająco punktów i przeszłam dalej. Kolejnym etapem była rozmowa 1:1 z profesorem, który wykładał na Uniwerku we Włoszech. Rozmowę miałam na skajpie w poniedziałek. Było to takie luźne interview na temat wiedzy, tego co zrobiłam i czym się zajmuję. Gość po przejrzeniu mojego aplikacyjnego portfolio był tak zajarany, że po 5 minutach powiedział, że przechodzę dalej i oznajmił, że za interview wpisuje mi 40/40 punktów. Wspomniał nawet, że wzruszyła go moja historia i ma nadzieję, że zobaczymy się w październiku na kampusie. W tamtym momencie urosłam 5 cm do góry. Znowu pomyślałam „bój się i rób” i zobaczymy co będzie. Nie mam nic do stracenia.
Nie była to jeszcze gwarancja tego, że się udało, ale już byłam bliżej niż dalej. Wyniki osób, które się zakwalifikowały przyszły kilka dni później. W całej Europie do egzaminu przystąpiło ponad 800 osób. Po pierwszym i drugim etapie część ludzi odpadło. Więc uplasowałam się na 400 miejscu. Brali tylko pierwsze 380 osób, więc byłam pod… kreską. Nie była to moja pierwsza kreska w życiu. Kiedyś jeździłam na mistrzostwa Polski w hip hopie i zanim udało mi się przechodzić kolejne rundy to przez 3 lata byłam pod kreską i wracałam do domu ze spuszczoną głową.
Tym razem też miałam spuszczoną głowę, bo 20 miejsc, to naprawdę mało, by spełnić marzenie. Kilka dni miałam moralnego kaca i czułam się nieźle zagubiona. Nie ma chyba nic gorszego niż stracić kierunek i cel (przynajmniej dla mnie). Trzeba zacząć od nowa i jakoś się w tym bałaganie odnaleźć. I jakoś się odnalazłam.
Chwilę później zaczęłam pracę dla polsko-amerykańskiej firmy, która robi świetny produkt edukacyjny Explain Everything dla nauczycieli i dzieci w US. A wszystko, co związane z kreatywnością, produktywnością i innowacją mocno mnie kręci. Pierwszy raz w całej karierze poczułam się częścią grupy i częścią czegoś większego. Raz na jakiś czas jeżdżę do biura i pracuje razem z zespołem. Dzięki temu uspokoiłam mojego wewnętrznego dzika, poczułam większy sens w pracy i zadowolenie. Taka zawodowa stabilizacja, dojrzałość emocjonalna i zrozumienie siebie sprawiło, że nadszedł też czas, by otworzyć firmę i rozwinąć się na nowych płaszczyznach.
To całe zamieszanie z egzaminem, przygotowanie, porażka z którą się zmierzyłam (a najbardziej moje ego) dało mi siłę i pewność, że sobie poradzę. Nie ważne co będę robić i gdzie. Przy okazji uświadomiłam sobie swoją wartość jako marketer, ale też yolo dziewczyna.
Często rzeczy, które doświadczamy dzieją się po to, by nam coś pokazać. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte, żeby czytać wszystko pomiędzy wierszami i przełożyć te doświadczenia na konkretną życiową lekcję. Z każdej porażki, każdego dołka trzeba wyciągnąć najlepsze rzeczy i przekuć je w coś wzmacniającego. I tego sobie i Wam życzę. Na co dzień. Bo YOLO. Bo bój się i rób!